Ostatnia aktualizacja 9 listopada, 2020
W pierwszym kwartale 2012 roku z inicjatywy Andrzeja Kalisza i jego Akademii Yi Quan w Warszawie odbył się cykl czterech mini turniejów rożnych formuł walki mających na celu przetestowanie przepisów i metod organizacji tego typu zawodów, a przy okazji dający również możliwość porównania własnych umiejętności z realnym przeciwnikiem ćwiczącym inny, czasami dość odległy styl walki.
Spotkania odbyły się w czterech różnych formułach:
- Easy Tui Shou – czyli przepychanie bez poruszania
- Tui Shou – czyli przepychanie w poruszaniu
- Tui Duan Shou – przepychanie w poruszaniu z możliwością uderzania
- Easy San Shou – swobodna walka (w wersji soft)

Pomimo że zasady opracowane przez organizatorów nie do końca odpowiadały temu, co praktykuję (w przypadku pierwszych trzech formuł) i nie zważając na to, że mam właściwie zerowe doświadczenie w San Shou, postanowiłem wystartować.
Testy nie są traktowane jako rywalizacja Sanda, ale jako możliwość przetestowania własnych umiejętności. Ogólnie zasady zostały skonstruowane w taki sposób, aby promować umiejętności i specyfikę walki typową dla ludzi trenujących styl Yi Quan. Ale skoro to oni byli gospodarzami turnieju, należało się z tym liczyć. Początkowo myślałem, że będę miał z tym wiele problemów, ale okazało się to przeszkodą do przejścia. I o ile musiałem wystrzegać się np. kontaktu dłoni z przedramionami partnera i rozpoczynać każdy pojedynek odwirujących rąk, których nie praktykuję w moim treningu, to jednak spokojnie mogłem konkurować z gospodarzami imprezy oraz z przedstawicielami innych stylów.
Pierwsze spotkanie: Easy Tui Shou – ogólnie siedmiu zawodników, jedna kategoria wagowa (open), w tym pięciu przedstawicieli Yi Quanu, jeden trenujący Bagua oraz niżej podpisany.
Zasady przypominają nieco centrowanie na egzaminie na trzeci stopień z Pedrem i Robertem, czyli nie ma przebacz – należy jak najszybciej wypchnąć przeciwnika. Zatem ćwiczymy szybko i stosujemy dużo siły. Poszło dobrze – dotarłem do finału i dopiero tam przegrałem w dogrywce 4:3.
Drugie spotkanie: Tui Shou – tym razem większy tłum czternastu zawodników. Pojawili się chłopaki z I-liq Quan, i jeden Chenowiec. Punkty można zdobyć za powalenie przeciwnika na ziemię (ale bez podcięć :() oraz za wypchnięcie poza linię kończącą pole. Niestety jestem zbyt pewny siebie i kończę współzawodnictwo na pierwszej walce.
<<Brak filmu niestety>>
Trzecie spotkanie: Tui Duan Shou – bardzo fajna formuła.
To takie Tui Shou ale z możliwością uderzania. Punkty można tradycyjnie zdobyć za powalenie przeciwnika na ziemię oraz za wypchnięcie, a dodatkowo jeszcze za akcję uderzaną. Akcja uderzana (nie liczą się pojedyncze „pyknięcia”) punktowana jest tylko pod warunkiem wykorzenienia przeciwnika. Kopnięcia poza kolanami raczej nie wchodzą w rachubę ze względu na przymus trzymania kontaktu pomiędzy rękoma ćwiczących. Przemyślałem sobie poprzednie nieudane spotkanie i tym razem jest lepiej. Jest nas tylko pięciu więc organizator decyduje się na formułę każdy z każdym. Przegrywam tylko jedną walkę na cztery. Zmieniłem też zdanie o swojej kondycji na duuużo bardziej negatywne, minuta to jednak bardzo dużo czasu…
Spotkanie czwarte: Easy San Shou
Wolno dość dużo, jednak nadal nie ma podcięć, obejmowania, długotrwałego chwytania. W założeniach ma być to symulacja bójki w knajpie, czyli nie kalkulujemy sił tylko staramy się „sprawić się” szybko. Walka jest do trzech punktów. Punkty można zdobyć za dłuższą akcję uderzano-kopaną, po której nie było kontry – 1 punkt. Za wypchnięcie poza linię – 2 punkty. Powalenie – 3 punkty. Jest nas tylko 6. Walki są krótkie wszystkie pojedynki kończą się przed czasem (1 min). Wygrywam dwa pojedynki, jeden przegrywam. W rezultacie zajmuję 3 miejsce ale i tak zostało w rodzinie bo pierwsze miejsce zajął mój syn…
Podobało mi się to doświadczenie i jeśli trafię jeszcze na podobne testy dla amatorów, to jak najbardziej będę startował. To bardzo dużo daje, nawet jeśli przepisy faworyzują innych zawodników. Sam element rywalizacji powoduje, że trzeba zmienić swoje przyzwyczajenia z sali. Tu już nie ma partnera do ćwiczeń – jest przeciwnik o odmiennych umiejętnościach i do tego wszystkiego trzeba się dostosować. Ta sama rywalizacja wyzwala też chęć zwycięstwa i adrenalinę, o którą trudno na zwyczajnym treningu.
Polecam każdemu taki sposób na wzbogacenia swojego treningu.
KO
(Krzysztof Operacz)
PS. Nawiasem mówiąc, w pierwszej walce San Shou wybiłem sobie kciuk, ale poczułem to dopiero kilka godzin później w domu…