Ostatnia aktualizacja 5 października, 2020
Od początku historii jedną z najważniejszych dziedzin aktywności ludzkiej jest walka. Walczymy nie tylko na wojnie. Walczymy w samoobronie, w sporcie a także w sensie bardziej ogólnym, w prasowej polemice, w sporze, przed sądem, w sejmie, w wyborach… Nasza zachodnia kultura wytworzyła szereg reguł prowadzenia walki. Często nie zdajemy sobie sprawy, z tego, że takie reguły istnieją, a tym bardziej z tego, że mogą istnieć reguły zupełnie inne i nie są one barbarzyńskie.
W kulturach orientalnych wytworzyło się, na skutek odmiennych doświadczeń historycznych, zupełnie inne podejście do walki. Bardzo dobrą ilustracją tego podejścia są opowieści kwon. Są one specyficzną formą ludowej chińskiej literatury, bardzo często nie spisanej na papierze, tylko przekazywanej ustnie z pokolenia na pokolenie.
Kwon to miejsce, w którym ćwiczy się chińską sztukę walki, znaną nam pod nazwami kung Fu lub wu shu. Opowieści kwon to, tworzone przez mistrzów sztuki wojennej, krótkie opowiadania, które zawsze niosą w sobie pewien przekaz dydaktyczny. Niektóre z tych opowieści są bardzo stare. Jedno z opowiadań, które przytoczę, ma ponad dwa tysiące lat. Część z opowiadań była już w Polsce publikowana, ale w tak fatalnych przekładach, że postanowiłem napisać je od nowa.
Wartownik z mieczem i halabardą. Dynastia Han
Mistrz Chuang i szermierze (II w.p.n.e.)
Mistrz Chuang podróżował z jednym ze swoich uczniów. Pewnego dnia odwiedzili sławną szkołę szermierzy. Ludzie ci ćwiczyli się w sztuce miecza osiągając zadziwiające rezultaty. Wielu jednak w czasie ćwiczeń odnosiło rany i ciała ich pokryte były bliznami.
– Po co doskonalicie sztukę miecza? – zapytał mistrz Chuang jednego z ćwiczących.
– By osiągnąć doskonałość – odpowiedział zapytany.
– A gdy już osiągniecie mistrzostwo we władaniu mieczem…
– To idziemy na wojnę.
– I tam możecie zginąć?
– Taki jest los szermierza.
– Widzisz – powiedział do swojego ucznia mistrz Chuang – ci ludzie ciężko pracują, doskonaląc swoją sztukę, po to, by zginąć.
Następnego dnia wędrowcy spotkali dziwnego człowieka, który stał przy drodze trzymając trzy kulki na patyku.
– Co robisz? – zapytał mistrz.
– Ćwiczę się w utrzymywaniu kulek na patyku.
– No i?
– Umiem już utrzymać na patyku trzy kulki, a czwarta jeszcze mi spada, ale i tą umiejętność opanuję.
Po jakimś czasie mistrz Chuang zwrócił się do ucznia:
– Pamiętasz tego człowieka trzymającego kulki na patyku? On też osiąga mistrzostwo, tak jak ci szermierze, ale jego umiejętność jest nieprzydatna na wojnie, więc on przeżyje.
– Jak myślisz – kontynuował mistrz – które drzewo będzie żyło dłużej, proste czy krzywe?
– Krzywe – powiedział po namyśle uczeń – bo proste zetną na deski.
– Więc żyj jak krzywe drzewo.
Nie ma wątpliwości, że inspiracja dla tego opowiadania pochodzi z napisanej w III w.p.n.e. „Prawdziwej Księgi Południowego Kwiatu”. Według koncepcji taoistycznej człowiek powinien być jak krzywe drzewo. Ponieważ doskonalenie się jest mu potrzebne dla wewnętrznego rozwoju, powinien doskonalić się w takich umiejętnościach, których żaden władca nie będzie mógł wykorzystać przeciw niemu, a więc w umiejętnościach nieprzydatnych. W odniesieniu do sztuki walki, należy rozumieć to opowiadanie, jako wskazanie, że nie ćwiczy się po to, żeby walczyć, lecz po to, by się wewnętrznie rozwijać.
Praktycznym zastosowaniem tej zasady jest styl taijiquan (tai czi) a w japońskich sztukach walki aikido. Style te wcale, lub prawie wcale, nie zawierają technik ataku, a wyłącznie techniki obrony. Ćwiczący doskonalą swoje ciało i rozwijają się wewnętrznie. Umieją też obronić się przed napastnikiem, ale nie można z nich zrobić żołnierzy. Niektóre style tai chi, na przykład tai chi chien, poszły dalej. Ich techniki ćwiczone są niemal wyłącznie jako gimnastyka, a mniej wtajemniczeni nie znają nawet ich bojowego zastosowania.
Dziś, gdy Kung Fu straciło już swoje bojowe znaczenie na skutek rozpowszechnienia broni palnej, wielu ludzi ćwiczy sztukę wojenną wyłącznie jako sztukę dla sztuki. Doskonalą się oni w wykonywaniu tak zwanych form, czyli stałych zrytualizowanych układów technik walki bez przeciwnika. Przypomina to taniec. Ludzie ci, ćwicząc nieraz przez wiele lat nigdy nie walczą. Jest to w pewnym sensie powrót do źródeł.
Guo Shi, Pejzaż. Dynastia Sung
Chińskie dziecko (XII w.)
Wielki wojownik z dalekiego kraju przybył do Chin w poszukiwaniu tajemniczego dziecka, o którym fama głosiła, że nie można go pokonać. Wojownik wcześniej stoczył setki zwycięskich pojedynków z mistrzami miecza, szabli i włóczni w różnych krajach i uważał się za niepokonanego. Drażniły go jednak uporczywe pogłoski o niezwyciężonym chińskim dziecku, więc chciał położyć kres tej legendzie.
Przybył do wsi, w której miało mieszkać tajemnicze dziecko i odnalazł jego chatę. Zastał w niej kobietę gotującą jakąś potrawę w ogromnym kotle. Kobieta wyjaśniła mu, że gotuje obiad dla synka i poprosiła by poczekał w sąsiednim pokoju. „W takim kotle gotuje się posiłki dla wojska„ pomyślał wojownik, ale przez grzeczność o nic nie pytał.
W pewnym momencie ziemia zadrżała od ciężkich kroków i do chaty wkroczył chłopiec – olbrzym. Wojownik pomyślał tylko, że musi on ważyć więcej niż kilka koni, ale że stoczył już wiele walk z groźnymi przeciwnikami, nawet to nie zbiło go z tropu.
– Słyszałem, że jesteś niepokonany. Chciałbym stoczyć z tobą walkę – powiedział wojownik.
– Dobrze – odparł chłopiec – muszę jednak wcześniej spełnić prośbę ojca i przesunąć pewną skałę, by ojciec mógł powiększyć pole.
Chłopiec wyszedł, a wojownik usłyszał po chwili potworny grzmot, od którego zatrzęsła się ziemia. Wybiegł przed chatę i zobaczył, jak chłopiec przewraca ogromną górę turlając ją, jakby nic nie ważyła. Wojownik po cichu opuścił wieś, powrócił do swego kraju i zaniechał dalszych pojedynków. Ludzie stopniowo o nim zapomnieli.
Morał jest dość czytelny: nigdy nie będziesz tak wielkim wojownikiem, byś nie trafił na większego. Szukanie konfrontacji, sprawdzanie się, nie ma sensu. Jeśli zacząłeś toczyć walki na ringu, macie czy platformie leitai, to z całą pewnością kiedyś w końcu przegrasz. Szukanie konfrontacji nieuchronnie prowadzi do klęski.
Ale jest i morał głębszy. Człowiek naprawdę silny nie musi swej siły sprawdzać. Zna swoją wartość i nie porównuje jej z wartością innych ludzi. Nigdy nie będzie czuł się pokonany, bo nie przeszkadza mu to, że ktoś może osiągać lepsze od niego rezultaty. Prawdziwy mistrz zaprzyjaźniłby się z chińskim chłopcem, a nie szukał z nim walki.
Kultura chińska inaczej niż europejska definiuje pozycję człowieka w jego środowisku. Europejczyk odnosi swoją wartość do innych ludzi. Jest dla niego ważne, czy jego umiejętności są większe czy mniejsze od umiejętności innych. Będąc „lepszym” od innych odczuwa satysfakcję, a osiągając wyniki gorsze, czuje dyskomfort. Dla Chinczyka, punktem odniesienia nie są inni, lecz on sam. Ważne jest, że się rozwija, robi postępy, a nie to, jak się ma do postępów innych.
Jest w tym pozorna sprzeczność. Europejczyk, będąc indywidualistą, dążącym do zaspokojenia swojego egoizmu, bardzo liczy się z opinią środowiska i ta opinia potrafi go wspomagać lub niszczyć. Chińczyk, który swoje wysiłki potrafi niemal bez reszty poświecić dążeniom grupy, w swoim własnym rozwoju zupełnie nie interesuje się opinią otoczenia. To właśnie dlatego potrafi z nieprawdopodobną cierpliwością realizować podjęty zamiar (na przykład robić dwustronny haft na jedwabiu pojedynczą nitką jedwabnika przez piętnaście i więcej lat).
Schi Ke, Mnich z tygrysem. Dynastia Sung
Smoki Klasztoru Shaolin (XVI w.)
Dawno temu, w burzliwych czasach, przybył z Indii do Świątyni Małego Lasu (Shaolin Sy) mnich imieniem Ta Mo.
Ta Mo był zaniepokojony słabą kondycją fizyczną mnichów, którzy spędzali całe dnie na medytacji. Wprowadził dla nich system ćwiczeń fizycznych opartych na ludowej sztuce walki. Z czasem Klasztor Shaolin zasłynął z niezwykłych umiejętności mnichów-wojowników.
Z całego kraju zaczęli nadciągać młodzi ludzie chcący zostać mnichami z Shaolin i szkolić się w sztuce wojennej.
Oto młody człowiek przybył pod bramę klasztoru i prosił o przyjęcie go do grona mnichów. Poddano go wielu próbom, cierpliwości, pokory, wytrzymałości i odwagi. Został przyjęty, ale najcięższe próby miały dopiero nadejść. Rozpoczął życie mnicha i morderczy trening. Mistrz kazał mu całymi godzinami stać w pozycji jeźdźca na ugiętych nogach. Na jego udach, które musiały pozostawać w położeniu poziomym, oraz na ramionach stawiał miseczki z wodą. Mimo ogromnego bólu mięśni stał cierpliwie w męczącej pozycji nie mogąc uronić ani kropli wody. Po kilku miesiącach mógł już stać na ugiętych nogach przez cały dzień. Mięśnie jego nóg były silne jak stal. Rozpoczął inne męczące ćwiczenia. Zwisał przywiązany za nogi głową na dół i maleńką czarką przelewał wodę z beczki poniżej głowy do drugiej umieszczonej ponad nogami. Gdy dolna beczka była już pusta, a górna pełna, przelewał wodę z powrotem. Po pewnym czasie mięśnie jego brzucha stały się tak twarde, że odbijały się od nich strzały z łuku.
Dopiero teraz zaczął ćwiczyć uderzenia, kopnięcia i bloki a z czasem technikę kija, szabli, miecza, włóczni, żelaznego bicza, halabardy i wielu innych broni. Mijały lata a chłopiec stawał się mężczyzną. Umiał zrywać palcami korę z drzew a jego kopnięcie boczne miało taką siłę, że łamał nim drzewa. Uderzeniem pięści rozbijał kamienne płyty. Dzięki latom medytacji jego umysł był jasny i czysty. Posiadł mądrość buddyjskich ksiąg i został mistrzem kaligrafii. Przy ogromnej sile fizycznej, jako mnich, był człowiekiem wielkiej dobroci i wielkiej mądrości.
– Teraz już możesz opuścić klasztor – powiedział pewnego dnia jego mistrz.
Ale droga do wyjścia wiodła przez labirynt. Po tygodniu oczyszczającej medytacji wkroczył do labiryntu. Musiał odnaleźć drogę w zupełnej ciemności. Czekały na niego liczne pułapki, zapadnie, spadające ze stropu głazy, wylatujące niespodziewanie ostrza. Po podłodze wiły się jadowite węże. Za kolejnymi drzwiami wkroczył do jasno oświetlonej sali. Na ścianach wisiały liczne rodzaje broni. Zrozumiał, że aby iść dalej, musi zaopatrzyć się w broń i musi dokonać wyboru właściwej. Kierując się nabytą przez lata ćwiczeń intuicją wybrał łopatę.
Otworzył następne drzwi i znalazł się w sali, której cała podłoga pokryta była warstwą skorpionów. Odrzucając łopatą skorpiony przeszedł przez salę i zobaczył, że znajduje się na dnie głębokiej studni. Wysoko nad głową ujrzał dwa otwory. Wspiął się po ścianach studni i wsunął ręce w otwory wyczuwając ukryte w nich uchwyty. W tym momencie poczuł ból i swąd palonej skóry. Mimo bólu nie puścił uchwytów i za ich pomocą obrócił kamienną płytę zagradzającą wyjście. Znalazł się na zewnątrz klasztoru, w którym spędził trzydzieści lat. Na przedramionach miał wypalone sylwetki dwóch smoków – symbol mistrza klasztoru Shaolin.
Jest to najbardziej znane z opowiadań kwon. Dla europejskiego czytelnika jest tu ciekawe kilka elementów. Po pierwsze opis procesu szkolenia i dochodzenia do umiejętności. Nasza kultura jest niecierpliwa. Europejczyk chce szybko widzieć rezultaty swojej pracy. Tradycja wschodnia patrzy na życie w zupełnie innej perspektywie. Bohater opowiadania ćwiczył trzydzieści lat zanim został mistrzem. Przez pierwsze lata nawet w ogóle nie ćwiczył technik walki a tylko przygotowywał swoje ciało do właściwej nauki. Europejczyk dawno by „poszedł do domu” i dlatego nie osiągnąłby nigdy tak znakomitych rezultatów. Dotyczy to nie tylko sztuki wojennej.
Każdy, kto widział prawdziwą chińską porcelanę, nie te tandetne serwisy po kilka yuanów, które można kupić i w Polsce, tylko tą najwyższej próby, musi zadać sobie pytanie: dlaczego żadnej z europejskich wytwórni porcelany nie udało się dotąd osiągnąć takiego mistrzostwa? Miałem w ręku filiżankę z białej porcelany, która była tak cienka, że widziałem przez nią wyraźnie własne palce, choć porcelana w zasadzie nie jest przezroczysta. Według sprzedawcy (oczywiście nie stać mnie było na kupienie tego cacka) grubość ścianek naczynia była mniejsza niż 0,2 mm. Gdyby tak cienkie naczynie było wykonane z precyzją tylko nieco mniejszą od perfekcyjnej, musiałoby pęknąć w procesie wypalania.
Sztuka wyrobu takiej porcelany zaczyna się od tego, że glinka kaolinowa jest leżakowana, co pewien czas przekładana i ugniatana oraz poddawana różnym procesom oczyszczającym przez okres około dwustu lat. Dzisiejszy rzemieślnik zaczyna obróbkę glinki dla dziesiątego pokolenia swoich następców.
W każdej dziedzinie wschodniej sztuki, także sztuki wojennej, ceniona jest perfekcja wykonania. Uczeń musiał miesiącami stać w jednej pozycji w miseczkami wody na kolanach, dlatego że ta pozycja musiała być perfekcyjna. Tak samo perfekcyjne musi być wykonanie każdego uderzenia.
Wschodnia cierpliwość i dokładność stała się jednym ze źródeł japońskiego (a także tajwańskiego, koreańskiego…) sukcesu gospodarczego. Początkowo Japończycy nie umieli dostosować swojej tradycji do nowoczesnej technologii. Pierwsze japońskie samochody były tandetne a wydajność pracy w przemyśle bardzo niska. Kontroli jakości i organizacji pracy uczyli ich Amerykanie. Później Japończycy włączyli do produkcji przemysłowej metody szkolenia zaczerpnięte ze sztuki wojennej. Na przykład studiowanie kroków. Stwierdzili, że gdy robotnik obchodzi stół, przy którym pracuje z prawej strony a nie z lewej, to robi o dwa kroki mniej, a gdy pierwszy krok zaczyna z lewej nogi, to oszczędza jeszcze jeden krok. W sumie, w czasie dnia pracy daje to eliminację kilkuset zbędnych kroków i w efekcie wykonanie kilkudziesięciu produkowanych elementów więcej w ciągu dnia. Studiowanie ruchu, i doprowadzanie go do perfekcji przez mozolne ćwiczenie, jest jednym z największych wynalazków chińskiej sztuki wojennej. Metoda ta bywa stosowana także w odniesieniu do nowoczesnej broni. W czasie wojny w Wietnamie (wietnamska sztuka wojenna viet vo dao jest pochodną chińskiego kung Fu) partyzanci Vietkongu musieli rozwiązać problem, jaki stwarzała amerykańska przewaga wojsk lotniczych. Metodami starych ćwiczeń sztuki walki studiowali wytaczanie działa z ziemianki i chowanie go z powrotem. Ćwiczyli dosłownie, gdzie który żołnierz ma postawić stopę i położyć rękę. Doszli do tego, że potrafili wytoczyć z ziemianki ciężkie działo, oddać celny strzał i schować działo w ciągu około 20 sekund. Amerykańskie bomby spadały w odwecie już na puste pozycje.
Inny ciekawy motyw w tym opowiadaniu, to osobowość mistrza sztuki walki. Był nie tylko silny, ale też dobry i mądry. W języku chińskim mistrza określa się słowem tsy co znaczy wykształcony. Mistrz sztuki walki to nie trener, tylko nauczyciel także zasad moralnych i całego życia. Według tradycji, nawet najsprawniejszy wojownik nie był prawdziwym mistrzem, jeśli nie był wykształcony. Przypomnę tu postać najsłynniejszego japońskiego szermierza Musashi Miamamoto, który jednocześnie był wielką postacią japońskiego malarstwa. Nasz polski trener wu shu, po AWF (albo i bez), choćby nie wiem ile razy mienił się mistrzem, to nim nie jest, o ile jednocześnie nie jest człowiekiem światłym. Bez wykształcenia można być mistrzem murarskim, ale nie mistrzem kung fu.
No i ostatni motyw: dyplom mistrza – wypalone smoki. Nie wiem, czy rzeczywiście takie wypalanie smoków na skórze było kiedyś stosowane. Istotne, że taki dyplom był jedynym możliwym. Mistrz nie potrzebował potwierdzania jego umiejętności na piśmie. Mistrzowi wystarcza, że on wie o swoim mistrzostwie. Inni wiedzieć nie muszą.
Łucznik. Dynasia Han
Łucznik (VIII w.)
W mieście Hantan, stolicy państwa Chao, mieszkał niejaki Chi Chang, który zapragnął zostać wielkim łucznikiem. Udał sie do największego w swoim czasie mistrza łuku, którym był Wei Fei i powiedział, że chce być jego uczniem.
Wei Fei polecił mu ćwiczyć się w powstrzymywaniu powiek od mrugania oraz w nie reagowaniu ruchem źrenic na ruch przedmiotów w zasięgu wzroku.
Chi Chang położył się pod warsztatem tkackim w takiej pozycji, że pracujący pedał warsztatu niemal dotykał jego oczu. Po dwóch latach umiał już utrzymać nieruchomo wzrok i powieki nawet wtedy, gdy musiał zrobić unik przed rzuconym w jego twarz przedmiotem.
– Widzę, że robisz postępy – powiedział Wei Fei – teraz musisz nauczyć się nie tracić celu z oka.
Przez kolejne dwa lata Chi Chang uczył się utrzymywać wzrok utkwiony w jednym punkcie nawet, gdy galopował na koniu lub wykonywał akrobatyczne skoki i przewroty. Uczył się przy tym, nie spuszczając celu z oka, kontrolować to, co dzieje się w całym jego polu widzenia. Doszedł do takiej wprawy, że potrafił czytać napisy znajdujące się w położeniu prostopadłym do kierunku jego wzroku.
– Teraz dopiero możesz zacząć uczyć się patrzeć – powiedział mu Wei Fei.
Chi Chang rozpoczął ćwiczenia we wpatrywaniu się w odległe drzewo. Początkowo widział tylko daleką sylwetkę drzewa. Po roku rozróżniał już jego gałęzie. Po kolejnym roku zaczął widzieć poszczególne liście. Znów minął rok i zobaczył na jednym z liści maleńkiego robaczka. Gdy po kolejnym roku robaczek wydawał mu się wielki jak koń, Chi Chang udał się do mistrza Wei Fei by rozpocząć naukę trzymania łuku…
Mijały lata żmudnych ćwiczeń, aż Chi Chang doszedł do takiej wprawy, że potrafił wypuścić z wielką szybkością dziesięć strzał do umieszczonej bardzo daleko tarczy, tak że pierwsza strzała utkwiła w środku tarczy, następna trafiła w koniec pierwszej a każda następna w koniec poprzedniej.
– Nie potrafię nauczyć cię już nic więcej – powiedział Wei Fei – ale jeśli chcesz osiągnąć prawdziwy kunszt sztuki łuku, odszukaj mistrza Kan Yinga i zostań jego uczniem. To, co my umiemy, jest dziecinną zabawą w porównaniu z jego sztuką.
Chi Chang odszukał mistrza Kan Yinga w niedostępnych górach. Zobaczył człowieka tak starego, że w pierwszej chwili myślał, że mistrz już nie żyje i przybył za późno. Kan Ying jednak otworzył oczy i Chi Chang zobaczył, że jego wzrok jest niezwykle łagodny a z całej postaci emanuje ogromny spokój.
Pragnąc zadziwić starego mistrza swoją sztuką Chi Chang wypuścił w górę strzałę i trafił w ptaka lecącego tak wysoko, że nie było go widać.- Mój drogi, to tylko strzelanie z łuku strzałą. Czy nigdy nie słyszałeś o strzelaniu bez strzelania? – powiedział z łagodnym uśmiechem Kan Ying.
Chi Chang udał się w góry za mistrzem, by zobaczyć pokaz jego sztuki.
– A gdzie twój łuk mistrzu? – zapytał, widząc puste ręce Kan Yinga.
– Mój łuk? Dopuki łucznik potrzebuje łuku i strzały, doputy nie przekroczył on jeszcze progu istoty sztuki – odparł Kan Ying.
Naciągnął niewidoczny łuk i wypuścił niewidoczną strzałę. Chi Changowi wydawało się, że słyszy świst. Po chwili pod ich stopy spadł martwy ptak, na którego ciele nie było widać żadnego śladu trafienia. Chi Chang przebywał dziesięć lat u mistrza Kan Yinga. Gdy wrócił zmienił się nie do poznania. Jego dawna pewność siebie i arogancja zniknęły bez śladu. Patrzył wokół dziwnym, jakby tępym, wzrokiem.
Miszkancy Hantan okrzyknęli go największym mistrzem łuku wszech czasów i oczekiwali na jego wielkie wyczyny. On jednak ani razu nie dotknął łuku ani strzały. Pytany o powód dziwnego zachowania odpowiedział:
– Najwyższym stopniem działania jest niedziałanie. Najwyższym stopniem elokwencji jest powstrzymanie się od mówienia. Największym mistrzostwem w strzelaniu z łuku jest nie strzelać.
Chi Chang żył coraz bardziej samotnie. Jego twarz straciła wszelki wyraz. Zespolił się tak bardzo z harmonią świata, że przestał odróżniać siebie od innych i „to” od „tamto”. Na rok przed śmiercią odwiedził przyjaciela. Ujrzawszy u niego w domu przedmiot, który wydał mu się znajomy, zapytał, co to jest i do czego służy.
– Mistrzu! – zawołał zachwycony przyjaciel – musisz być w istocie największym mistrzem wszech czasów, skoro zapomniałeś, co to jest łuk i do czego służy.
Człowiek rozwija się dążąc do celu. Gdy osiąga cel, szuka celu kolejnego. Ale dążenie do celu świadczy o tym, że czujemy wewnętrzny niepokój nakazujący nam doskonalenie się. Dążenie do doskonałości wynika z tego, że czujemy się niedoskonali. Dlatego najwyższym stopniem mistrzostwa jest do niczego nie dążyć. Łucznik strzelał coraz lepiej. Potem strzelał już tak świetnie, że nawet nie potrzebował łuku, ale największe mistrzostwo osiągnął wtedy, gdy nie potrzebował już strzelać.
Za najwyższe mistrzostwo w sztuce walki uważane jest zwyciężanie bez walki. Jeśli jest się prawdziwym mistrzem, to niemal zawsze potrafi się znaleźć inne rozwiązanie niż użycie siły. Wewnętrzny spokój prawdziwego mistrza pozwala mu na trzeźwą ocenę sytuacji i nieuleganie emocjom. Spokój i brak strachu odbierają także potencjalni przeciwnicy i najczęściej rezygnują z ataku. Potwierdza się to w praktyce. Znam wielu ludzi, którzy posiedli naprawdę duże umiejętności w sztuce walki. Jest regułą, że ludzie ci nie są agresywni i że nikt ich nie atakuje. Coś w tym jest, że na prawdziwych mistrzów, kung fu, karate czy judo nikt nie napada. Jeśli nawet dochodzi do zaczepek, rozładowują oni sytuację słowami a nie pięścią.
Nie dotyczy to boksu czy kickboxingu. Chińczycy uznają obie te dyscypliny za barbarzyństwo a nie za sztukę. Ćwicząc tylko sprawność fizyczną, a nie ćwicząc ducha (nie ćwicząc „ki”, jak by powiedział Chińczyk), można zostać tylko rozbijaczem nosów (w tym własnego), ale nie mistrzem sztuki wojennej. Największym mistrzostwem jest zwyciężanie bez walki, ale opowiadanie mówi więcej: największym mistrzostwem jest rezygnacja ze zwyciężania.
Widzimy tu największą różnicę w mentalności między Europą a Wschodem. Jeśli ktoś obraził naszego rycerza, ten wyzywał go na pojedynek. Mistrza sztuki wojennej Wschodu nie można obrazić, bo „naprawdę wielkiego nie można poniżyć”. Wschodni mistrz nie wyzwie adwersarza na pojedynek, tylko ustąpi i okaże mu szacunek a przez to sprawi, że tamten poczuje się głupio.
Jeden z chińskich mistrzów obejrzał w Polsce film kończący się sceną szarży husarii. Zauważył, że Polacy są strasznie dumni z tej husarii. Powiedział potem mniej więcej tak:
– Dlaczego ci przeciwnicy tak stoją i czekają aż ta rozpędzona husaria na nich wpadnie. Chińskie wojsko rozstąpiłoby się na boki. Rozpędzeni husarze dojechaliby do końca pola i zobaczyliby, że nikogo tam nie ma. Byłoby im strasznie głupio.
Przyjęcie do kwon. Dynastia Ming
Trzej synowie (XIX w)
Dawno temu żył pewien wielki mistrz miecza, który został zaproszony do domu innego wielkiego mistrza tej sztuki. Gospodarz miał trzech synów, których szkolił w sztuce miecza. Postanowił zaprezentować ich postępy przyjacielowi. Ustawił nad drzwiami pokoju ciężką wazę w takiej pozycji, że musiała spaść na każdego, kto otworzył drzwi.
Wezwał najstarszego syna. Ten natychmiast usłuchał wezwania ojca i stanął przed drzwiami. Dało się zauważyć prawie niedostrzegalną pauzę. Syn ostrożnie otworzył drzwi prawą ręką jednocześnie unosząc lewą otwartą dłoń ku górze. Chwycił wazę zaczym zaczęła spadać i obrócił się w kierunku pokoju unosząc ją nad głową. Zamknął drzwi i umieścił wazę w poprzednim położeniu. Następnie bez słowa czy zbędnego gestu ukłonił się z szacunkiem starym mistrzom.
– To mój najstarszy syn – powiedział gospodarz.
– Jestem bardzo szczęśliwy – oświadczył gość – widzę, że twój syn jest świetnie wyszkolony i jest prawdziwym mistrzem miecza. Jest wart twojego nazwiska.
Gospodarz wezwał drugiego syna. Przybył on szybko i otworzył drzwi. Kątem oka spostrzegł spadającą wazę, wykonał błyskawiczny unik i złapał ją w ramiona. Powstrzymał się od zbędnych pytań lub okazania zdziwienia. Po chwili wahania ustawił wazę na poprzednim miejscu i pokłonił się mistrzom.
– To mój średni syn. On nie umie zbyt wiele, ale uczy się pilnie – przedstawił syna gospodarz.
Następnie wezwał najmłodszego syna. Nie spieszył się on z usłuchaniem wezwania i w ostatniej chwili chciał nadrobić opóźnienie biegnąc. Wpadł jak burza do pokoju. Waza spadła uderzając go w głowę i odbijając się od niej. Zanim jednak zdążyła spaść na podłogę, młodzieniec szybkim jak błyskawica cięciem miecza rozpłatał ją na pół.
– To mój najmłodszy syn – powiedział gospodarz – jak sam widzisz musi się on jeszcze bardzo dużo nauczyć.
– Ach tak – odparł uprzejmie gość – jednak jest on bardzo szybki i bardzo silny.
Nie jest sztuką być bardzo szybkim i bardzo silnym. Nie jest sztuką często wyciągać miecz i zabijać. Mistrzostwo polega na tym, by żyć nie musząc wyciągać miecza.
Wu Dschen, Bambus. Dynastia Yuan
Sztuka niewidocznych i nieobecnych (XX w.)
Pan Wang pędził spokojne życie prowadząc mały sklepik w Kantonie. Podobno w młodości ćwiczył w prowincji Yunnan tajemniczą sztukę walki zwaną „sztuką niewidocznych i nieobecnych”. Pytany, na czym ona polega, odpowiadał tylko tajemniczo: „działa tam gdzie jej nie ma i tak, że jej nie widać”.
Pewnego dnia do sklepu pana Wanga wkroczył jeden z żołnierzy miejscowego gangu i zażądał okupu. Bandyta czuł się bardzo pewnie, bo szef jego gangu był zaprzyjaźniony ze skorumpowanym szefem miejscowej policji.
– Dobrze – powiedział pan Wang – przygotuję ci okup za trzy dni.
– Żebyś tylko nie zapomniał – powiedział bandyta i wychodząc odbił pieczęć gangu na jednej z desek drzwi.
Następnego dnia szefowi policji zginęła bardzo cenna złota pozytywka. Na tylnich kuchennych drzwiach w jego domu znaleziono na jednej z desek pieczęć gangu.
Policja wpadła do siedziby głównego gangstera i aresztowała go oraz wielu żołnierzy gangu. Szef policji postawił ich przed sądem i zażądał zcięcia szablą. W tamtym czasie sądy zawsze spełniały życzenia policji.
Bandyta, który odwiedził pana Wanga uniknął aresztowania. Zdezorientowany po wpadce swego bossa i utracie wsparcia skorumpowanej policji nie był już tak pewny siebie. Mimo to zjawił się ponownie w wyznaczonym terminie.
Pan Wang wręczył mu walizeczkę z okupem. Bandyta jednak nie otworzył jej, bo to mógł zrobić tylko szef gangu. Pomyślał, że boss jakoś uniknie śmierci i będzie chciał zobaczyć okup. Wychodząc skaleczył się lekko o gwóźdź wystający z futryny.
Po kilku dniach wykonano wyrok na członkach gangu. Bandyta, który szantażował pana Wanga poczuł się bardzo źle i udał się do lekarza po pomoc. Lekarz stwierdził, że jest on ciężko chory. Na gwoździu, o który skaleczył się wychodząc od pana Wanga musiały być zarazki tężca. Ciężko chory bandyta otworzył w końcu walizeczkę, którą dostał od pana Wanga. Była w niej pozytywka, która zginęła z domu szefa policji.
Jak postąpił pan Wang? Haniebnie, zakrzyknie Europejczyk. Skutecznie, powie Chińczyk. I znowu mamy wielką różnicę w pojmowaniu walki miedzy Wschodem a Zachodem. W pojęciu europejskim postępowanie pana Wanga było niehonorowe, niemal podłe. Posłużył się podstępem, donosem, fałszywym pomówieniem, napuścił na przeciwnika nieuczciwą policję i nieuczciwy sąd, z bezpośrednim przeciwnikiem nie stoczył honorowej walki twarzą w twarz, tylko go otruł zarazkami tężca. Jednym słowem, paskudnie. A nawet jeszcze gorzej, bo zastosował kontratak o sile nieproporcjonalnej do ataku. Bandytom, którzy tylko chcieli go okraść, zaaplikował ścięcie głowy.
Z punktu widzenia orientu sprawy mają się zupełnie inaczej. W sztuce wojennej wschodu, inaczej niż w europejskiej, podstawowym kryterium wartości podejmowanych działań i stosowanych technik jest skuteczność a nie honor. Takie wynalazki Zachodu, jak konwencje genewskie, na razie są tam trudne do zaakceptowania. Ale wbrew pozorom, to wcale nie jest tak, że Chińczycy są zawołanymi okrutnikami. Nie przesadzajmy w drugą stronę. W technice walki, taktyce i strategii Wschód kieruje się kryterium skuteczności. Uderzenie ma być jak najsilniejsze, trafiać w najbardziej niebezpieczne punkty i czym większe szkody wyrządzi tym lepiej. To właśnie dlatego twierdzę, że próby robienia z Kung Fu lub karate sportu, gdzie toczy się walki, ale nie można uderzać zbyt mocno i w niebezpieczne punkty, jest pozbawione wszelkiego sensu. Jeśli ktoś chce ćwiczyć Kung Fu i nie wyrządzać nikomu krzywdy, to niech powstrzyma się od walk całkowicie, a nie próbuje „walczyć łagodnie”, bo to absurd.
W kulturze europejskiej za niehonorowe uważa się uderzenie w plecy, lub z zaskoczenia. W czasie pojedynków, gdy przeciwnikowi wypadła szabla, lub gdy się przewrócił, czekano aż odniesie szablę lub wstanie. W Kung Fu uderza się przede wszystkim w plecy i stosuje się podstępy by zmylić przeciwnika. Atak frontalny, na który przeciwnik jest przygotowany, nie ma sensu. Jeśli zgubił szablę, lub stracił równowagę, to właśnie tym bardziej szpikuje się go ostrymi narzędziami.
Ale różnice są jeszcze większe. Europejczyk rzuci się do walki w obronie honoru, nawet, gdy nie może wygrać. Zginie, ale z honorem. Chińczyk odwrotnie, jeśli nie ma pewności, że jego atak będzie w pełni skuteczny, nie zaatakuje wcale.
I tu dochodzimy do sedna sprawy, do zasady „ustąp aby zwyciężyć”. Gdyby na miejscu pana Wanga był nasz honorowy krajan, to, na żądanie haraczu, powiedziałby honorowo „nie dam”, po czym bandyci spaliliby mu sklep albo podłożyli bombę. Tymczasem pan Wang powiedział „dobrze, przyjść za trzy dni po forsę”, a w międzyczasie zadbał o wysłanie bandytów na szafot.
Zasada „ustąp aby zwyciężyć” mówi, że siłę ataku przeciwnika trzeba wykorzystać przeciw niemu. Nie starać się zatrzymać tej siły, tylko odwrócić ją przeciw temu, kto jej używa. Jeśli ktoś pcha, to nie pchać w przeciwną stronę, tylko zejść z linii i pociągnąć, a on się przewróci dzięki własnemu pchaniu. Jeśli ciągnie, nie ciągnij w swoją stronę, tylko podstaw mu nogę i popchnij. Każdy atak obliczony jest na przełamanie oporu. Jeśli trafia w pustkę, czy jakby powiedział Chińczyk, „pełne uderza w puste”, atakujący traci równowagę i staje się słaby. Wtedy wykonuje się kontrę. Nie powstrzymuj uderzenia gardą. Zejdź z linii, wykonaj obrót, uderz w plecy. Całkiem niehonorowo po naszemu, ale bardzo skutecznie. Do zniszczenia przeciwnika używa się jego siły, a nie swojej. Siłą bandytów była podłość i skorumpowana policja. Pan Wang użył przeciw nim ich własnej siły: skorumpowanej policji i nieuczciwego sądu.
W walce nie ma półśrodków. To dla odmiany rzecz, której nie rozumie Europa i stąd u nas ciągłe procesy o przekroczenie obrony koniecznej. Mistrz sztuki walki wie, że przewagę liczebną przeciwników można pokonać tylko w jeden sposób: eliminując ich kolejno zadając ciężkie rany, być może śmiertelne. Dlatego mistrz do końca stara się uniknąć walki. Gdy może uciec, to całkiem niehonorowo ucieknie, ale gdy zmusi się go do podjęcia walki, tak jak pana Wanga, to przeciwnicy muszą wiedzieć, że nie będzie „przebacz”.
Aktorzy opery pekińskiej z bronią. Dynastia Ming
Mnich i wojownik (XX w.)
Stary mnich wędrował górską drogą. Gdy nad górami rozszalała się gwałtowna burza, schronił się w wielkiej jaskini. Po chwili do jaskini wkroczył wojownik w pełnej zbroi. Wraz z liczną świtą szukał on, tak jak mnich, schronienia przed deszczem. Gdy dostrzegł mnicha, poczuł chęć nawiązania z nim rozmowy. Mimo że mnich prawie się nie odzywał, wojownik już po chwili opowiadał o swoich wielkich wyczynach.
– Jestem największym wojownikiem południa i północy – mówił – Nie ma w kraju nikogo, kto by mnie pokonał.
Jego wspaniała, mieniąca się wszystkimi barwami drogich kamieni i cennych metali zbroja lśniła w półmroku jaskini. Za szerokim, nabijanym stalowymi ćwiekami pasem zatknięte miał dwa ogromne miecze. Przez jedno ramię przewieszony miał wielki łuk a przez drugie kołczan pełen strzał. Jego hełm ozdobiony był potężnymi rogami diabła, a przyłbica przedstawiała maskę czarnego demona. Otoczony sługami niosącymi za nim liczne włócznie i halabardy wyglądał niezwykle groźnie.
– Widzisz te skrzynie mnichu? – mówił – Są wypełnione dyplomami jakie otrzymałem od największych mistrzów sztuk wojennych. Moje imię wyryte jest na pomnikach licznych bitew i widnieje w honorowych księgach wielu szkół sztuki walki. Czy masz choć jeden taki dyplom mnichu?
– Nie mam żadnego panie. Jestem tylko mnichem i studiuję księgi.
– Ach księgi! – ciągnął wojownik – One tylko opisują historię, a ja ją tworzę! Co ty możesz wiedzieć z ksiąg?
– Wiem, o czym pisał mistrz Lhao w „Księdze Drogi i Cnoty” – odparł mnich, pisząc coś na zwoju papieru.
– A cóż on mógł opisać? Czy jakiś filozof mógł znać zgiełk bitwy, czy mógł wyobrazić sobie potęgę mojego ramienia, ostrość mojego miecza i celność mojej strzały?
– Wybacz panie, ale muszę już wyruszyć w dalszą drogę. Był to dla mnie zaszczyt poznać tak wielkiego wojownika. Pragnę podarować ci panie skromny prezent, na jaki stać biednego mnicha. Może nie pogardzisz mą kaligrafią i wzbogaci ona twą kolekcję dyplomów – powiedział mnich i wręczył wojownikowi zwój papieru.
Zaskoczony wojownik przyjął zwój, a mnich skierował się do wyjścia. Wtem grom szalejącej na zewnątrz burzy uderzył w górę, w której znajdowała się jaskinia. Wielki głaz oderwał się od stropu jaskini i spadał prosto na mnicha. Z szybkością i lekkością, o jaką nikt by go nie podejrzewał, mnich wyskoczył w górę, obrócił się w powietrzu i silnym kopnięciem rozbił głaz na drobne części. Zanim osiadł pył z rozbitego głazu, mnich zdążył już opuścić jaskinię. Osłupiały wojownik rozwinął zwój otrzymany od mnicha. Był na nim wypisany cytat ze starożytnego dzieła mistrza Lhao: „Ci, którzy wiedzą, milczą. Ci, którzy mówią, nie wiedzą. Prawdziwej siły nie widać.”
W kulturze chińskiej bardzo ceniona jest skromność. Europejski wojownik szczyci się swoją siłą. Bokser obwiesza w domu ścianę medalami. Lotnik zaznaczał na kadłubie samolotu swoje zwycięstwa. My, ludzie Zachodu, bardzo lubimy się puszyć. W dobrej szkole Kung Fu wymaga się od ćwiczących, by fakt uczenia się sztuki walki zachowali w tajemnicy. Nie dlatego, że jest w tym coś do ukrycia, ale po to, by wyeliminować od razu ludzi o błędnej motywacji. Chodzi o to, po co się ćwiczy. Dla siebie, czy na pokaz. Czy chce się budować wartości prawdziwe, czy pozorne. Człowiek przekonany o swojej wartości nie potrzebuje poklasku. Poklask potrzebny jest tym, którzy udają wielkich, ale sami w to nie wierzą. Potrzeba poklasku jest oznaką słabości. Prawdziwej siły nie widać, bo ona nie potrzebuje się puszyć. Prawdziwy mistrz nie potrzebuje dyplomów.
Ci, którzy wiedzą, milczą. Ci, którzy mówią, nie wiedzą. Nie o to chodzi, by nic nie mówić, lecz o to by mówienie nie służyło budowaniu wokół siebie aureoli. Czym kto mniej wie, tym mniej ostrożnie wyraża sądy i tym bardziej przekonany jest o swojej mądrości. Dotyczy to każdej dziedziny życia. „Jaki głupi jest ten Balcerowicz” mówi pani, która nie tylko nie ukończyła studiów ekonomicznych, ale pewnie i szkoły średniej.
To też jest oznaka słabości. Jeśli mówię o kimś, że jest głupi, to w domyśle zawieram twierdzenie, że ja jestem mądry. Zdanie: „ci, którzy wiedzą, milczą” znaczy naprawdę: bądź mądry, a nie mów, że jesteś mądry; bądź silny, a nie mów, że jesteś silny; bądź wielkim wojownikiem, a nie mów, że nim jesteś. Postaw na prawdę a nie na pozory.
Jeżeli spotykamy młodego zawodnika sportu walki, który opowiada, że ćwiczy najlepszy styl, złożony z najlepszych elementów wszystkich stylów, a jego mistrz pokonał mistrzów wszystkich stylów, to jednego możemy być pewni: styl jest do kitu, a jego mistrz żadnych walk nie toczył. Od takiej szkoły walki trzymajmy się z daleka, bo strata to tylko czasu i pieniędzy. Wróćmy do opowiadania. Gdyby nie przypadek, to mnich wyszedłby z jaskini, a wojownik nigdy by się nie dowiedział, że się potwornie wygłupił, przechwalając się przed znacznie lepszym od siebie mistrzem sztuki wojennej. Warto zapamiętać ten przykład, bo dotyczy on nie tylko sztuki walki. Podobną historię przeżyli dwaj moi koledzy alpiniści, którzy we włoskich Dolomitach spotkali atrakcyjną dziewczynę i dawajże, jeden przez drugiego przechwalać się górskimi wyczynami. Później okazało się, że była to Ulla, wówczas żona najlepszego alpinisty świata Rainholda Messnera, która też miała na swoim koncie takie „drobiazgi”, jak solowe przejście w zimie Filara Walkera na Grandes Jorrasses. Musieli mieć miny równie głupie jak ten wojownik.
Drewniana figurka walczącego kijem. Dynastia Han. Sposób trzymania kija identyczny jak w dzisiejszym kung fu.
Chińska sztuka wojenna zmieniała się w trakcie historii. Jej zasady, zbliżone do dzisiejszych, pojawiły się prawdopodobnie wraz z pierwszym cesarstwem w III w.p.n.e. Według zachowanych przekazów, we wcześniejszym państwie feudalnym były one inne. Za szczyt honoru i odwagi uważano na przykład podjechanie na koniu pod bramę obleganej twierdzy i, będąc w zasięgu przeciwnika, spokojne policzenie szpicrutą desek w bramie. Według dzisiejszych zasad taka brawura jest czystą głupotą. Ewolucja samej techniki walki związana była z bardzo wczesnym rozpowszechnieniem kuszy i broni palnej, przez co ciężka zbroja straciła sens i trzeba było postawić na spryt i zwinność. Chińczycy strzelali z arkebuzów i armat w tym samym czasie, gdy woje Mieszka I przedzierali się przez knieje. Nasza europejska sztuka walki też się zmieniała. Obywatele Aten i Rzymu nie toczyli między sobą honorowych pojedynków na miecze. Rycerskie zasady przyniosło dopiero średniowiecze. W XIII wieku zetknęliśmy się z orientalną sztuką walki przyniesioną przez Mongołów. Ich kultura ludów stepowych połączyła chińską sztukę walki z wynalazkami koczowników, rozwiązując problem, z którym nie dawali sobie rady Chińczycy, problem zaopatrzenia wojska tam, gdzie nie było rzek (w Chinach żegluga rzeczna jest do dziś główną metodą transportu).
W zetknięciu z Mongołami Europa przeżyła zimny prysznic. Nasza kultura ucywilizowała wojnę. Wypowiadano bitwy, nie walczono w niedzielę i w nocy, czekano aż przeciwnik ustawi się w szyku. Byliśmy bezradni wobec wschodnich zasad unikania frontalnych bitew, stosowania podstępów i ataków z zaskoczenia. To wtedy, w XIII wieku, po raz pierwszy spotkaliśmy się z kung fu, nawet o tym nie wiedząc.
Ostatnio nasza cywilizacja wytworzyła zupełnie nową kulturę wojny. Pilot bombowca B-2 startuje z Nevady, leci nad Atlantykiem, nad Korsyką odpala rakiety Tomahowk, które precyzyjnie trafiają w cele w Belgradzie. Sam pozostaje całkowicie poza zasięgiem obrony przeciwnika, a wieczorem ogląda w telewizji, co narobił. W naszej kulturze wojny miejsce walki zajęła egzekucja dokonywana przez lepiej uzbrojonego na słabiej uzbrojonym. O zwycięstwie przestali decydować żołnierze, a zaczęły decydować laboratoria i zasobność banków.
Może warto się zastanowić, czy nie miał racji bohater opowiadania „Łucznik” mówiąc, że najwyższym mistrzostwem w strzelaniu jest nie strzelać, a największym zwycięstwem jest powstrzymać się od zwyciężania.
Krzysztof Łoziński
Sztuka wojenna Dalekiego Wschodu
Wszystkie odmiany wschodniej sztuki walki, takie jak: japońskie karate, judo, judzitsu, aikido, kenjitsu, kendo; wietnamskie viet vo dao, koreańskie hap ki do i tae kwon do, tajskie mauy thai i wiele innych, wywodzą się z chińskiej sztuki wojennej, nazywanej dziś niezbyt prawidłowo kung fu. Nazwa ta jest językowo błędna, ale tak się rozpowszechniła, że używają jej dziś nawet Chińczycy (tyle że piszą gongfu). Nazwa prawidłowa to wu shu, co znaczy dosłownie „sztuka obrony”, ale ta z kolei nazwa przyjęła się zupełnie nieprawidłowo dla tworzonego od niedawna, na bazie sztuki wojennej, sportu. Nazwa kung fu, lub gongfu, składa się z dwóch słów – gong (umiejętność) i fu (doskonałość). Oznacza ona nie tyle sztukę walki co jej świetne opanowanie. Np. shaolin gongfu nie oznacza stylu shaolin lecz to, że ktoś ten styl dobrze zna.
Chińska sztuka wojenna rozwijała się i zmieniała od czasów starożytnych. Początkowo nazywała się Go Ti i najstarsze dowody jej istnienia pochodzą z neolitu. Najwcześniejszym kompleksowym dziełem na jej temat jest księga „Stuka wojny” napisana w VI w.p.n.e. przez mistrza Sun (Sun Tzu). Kolejnym istotnym dziełem było „Konpendium ważnych sztuk wojennych” (Wu Cing Cung Jao) napisane w 1044 roku przez Ceng Kung Linga. Księga ta zawiera między innymi najstarszy na świecie opis receptury prochu strzelniczego, rakiet prochowych i lufowej broni palnej. Opisy sztuki walki znajdujemy też w starych powieściach chińskich, jak „Droga na zachód” czy „Dzieje trzech królestw”. W „Drodze na zachód” jeden z bohaterów, Król Małp, toczy walki żelaznym kijem. W „Dziejach trzech królestw” trzech bohaterów, walczących szablą, włócznią i halabardą, zawiązuje spisek dla ratowania kraju i toczy niezliczoną ilość bitew.
Kung fu od początku miało trzy nurty. Nurt ludowy: ćwiczyli chłopi w tajnych stowarzyszeniach w celu walki z władzą w czasie powstań lub obrony przed bandytami albo wojskiem w czasie pokoju (nieraz gorszym od bandytów). Nurt wojskowy: wszyscy władcy ćwiczyli w jego technikach armię i tak jest do dziś. Wreszcie nurt sztuki dla sztuki: tak ćwiczyli mnisi w kilku klasztorach (nie prawda, że we wszystkich) i tak ogromne rzesze Chińczyków ćwiczą dziś taijiquan (tai chi).
Obecnie istnieje wielka liczba szkół (stylów) kung fu, między którymi obowiązują dwa zasadnicze podziały. Szkoły z południa kraju, charakteryzujące się niskimi postawami, stosunkowo prostą techniką i położeniem nacisku na ogromną siłę fizyczną, tworzą grupę nanquan (południową pięść), zaś szkoły z północy Chin, preferujące wysokie postawy, wiele efektownych wysokich skoków i bardziej wyrafinowaną technikę uderzeń, tworzą grupę changquan (długą pięść). Nie istnieje natomiast „północna pięść”, czy „północy boks” – takie nazwy dla długiej pięści pojawiają się w niekompetentnych opracowaniach.
Drugi podział to style wewnętrzne (nei jia) i zewnętrzne (wai jia). Szkoły zewnętrzne kładą nacisk w większym stopniu na sprawność fizyczną a wewnętrzne na czynniki psychiczne. Trzeba jednak pamiętać, że kultura chińska nie zna podziału na ciało i duszę. Człowiek jest jednością psychofizyczną i dlatego każde ćwiczenie, każda technika w kung fu jest zarówno fizyczna jak i psychiczna. Każdemu ruchowi w walce musi towarzyszyć odpowiednia emocja i jest to nieodłączna część techniki. Dlatego większość europejskich adeptów nie wykonuje techniki kung fu, tylko ją naśladuje, koncentrując się wyłącznie na stronie fizycznej. Jednym z wynalazków kultury chińskiej jest odkrycie, że, w walce, sprawność psychiczna jest co najmniej równie ważna jak fizyczna.
W Europie nagminnie myli się kung fu z wywodzącym się z niego japońskim sportem karate. Tymczasem różnice są ogromne. Kung fu jest kompletną sztuką walki, to znaczy, że ten sam człowiek ćwiczy się zarówno w walce bez broni za pomocą uderzeń, kopnięć, rzutów, dźwigni i duszeń, jak i w walce wieloma rodzajami broni, z których najważniejsze to kij, szabla, miecz, włócznia, halabarda, trójczłonowy cep (san chien kan), żelazny bicz (łańcuch) i lina a także inne. Wymienia się główne 48 rodzajów broni. Ćwiczono się także w strzelaniu z łuku, kuszy, strzał rakietowych oraz ognistej lancy (arkebuza – broń palną znano w Chinach już w X wieku).
Zachód zna kung fu i inne pochodzące od niego sztuki walki, jak japońskie karate, judo czy aikido, głównie z nienajlepszego źródła, czyli z sensacyjnych filmów i związanych z nimi mitów. Prezentowana na tych filmach technika walki jest przeważnie nie tylko bardzo źle wykonana (choć przeciętnemu widzowi wydaje się być wspaniała) ale też z prawdziwą techniką kung fu niewiele ma wspólnego. Podobnie niewiele mają wspólnego z japońską szermierką kenjitsu i jaido wyczyny oglądane na wielu, zwłaszcza słabszych, filmach samurajskich. Mamy tam do czynienia z intensywnym wspomaganiem trickami filmowymi i niemal zawsze z całkowicie chaotyczną, przypadkową zbieraniną wykonywanych technik. Wyjątkiem są znakomite filmy Akire Kurosawy, z autentycznym mistrzem kenjitsu Toshiro Mifune. Perłą tego gatunku jest zapomniany niestety film „Saga o judo”, który znakomicie oddaje istotę sprawy i nie stara się szokować widza efektami. Wyjątek technicznej rzetelności stanowią też dwa filmy chińskie: „Klasztor Shaolin” i „Mistrzyni Wu Dang„” choć oba są potężnym fałszerstwem historycznym. Technikę walki prezentują tam jednak ludzie, którzy naprawdę ją umieją, m.in. Li Lian Chein znany szerzej pod pseudonimem Jet Li.
Technika walki, wykonywana w większości sensacyjnych filmów, przyprawia fachowców o salwy śmiechu. Z jednej strony bowiem aktor trzyma katanę (japonską szablę) jak najgorszy patałach (ostatnio Uma Thurman i Tom Cruisre), a z drugiej strony, dzięki trickom, skacze do góry trzy lub cztery metry. Najczęściej mam ochotę powtórzyć za panem Wołodyjowskim: „machasz waść szablą, jak krowa ogonem”. To jest podobnie, jak z serwowaną w Europie chińską kuchnią. Naszym kucharzom wydaje się, że jak dodać do ryżu dużo farfocli, to otrzyma się chińskie danie. Tymczasem będzie to tylko ryż z farfoclami, a nie chińska kuchnia.
Każda z technik wykonywanych w kung fu, każdy blok, uderzenie, krok, cięcie szabli lub miecza, rzut, duszenie, dźwignia itd., przypisana jest do jednego z „pięciu żywiołów”: powietrza, ognia, ziemi, wody lub drewna. Z tego wynikają zasady łączenia technik, których nie można łączyć zupełnie dowolnie. Na uderzenie przypisane ogniu, można odpowiedzieć wodą lub ziemią, ale nie powietrzem lub drzewem (bo podsyci się ogień). To przypisanie technik do żywiołów nie jest przypadkowe. Nie stosowanie się do tych reguł rzeczywiście jest błędem technicznym. Nie można też chodząc w pozycji związanej z powietrzem wykonywać techniki wody (woda nie może być nad powietrzem).
Ale to jeszcze nie wszystko. Techniki przypisane są do „pięciu zwierząt”: tygrysa, pantery, żurawia, węża i smoka (naprawdę jest tych zwierząt dużo więcej). Na uderzenie tygrysa nie można odpowiadać blokiem żurawia, bo jest on za słaby. Technika żurawia jest natomiast dobrym antidotum na atak węża. Dochodzi do tego klasyfikacja ruchu według pięciu kierunków geograficznych (piątym kierunkiem jest środek) oraz przypisanie ich ośmiu trygramom (pa qua).
Bardzo ważnymi czynnikami w kulturze chińskiej, a także japońskiej, wietnamskiej, koreańskiej, są równowaga i harmonia. Bardzo ważny jest sposób poruszania się, chodzenia w określonych stabilnych pozycjach. Z wyjątkiem momentów wykonywania skoków lub przewrotów walczący cały czas zachowuje równowagę. Pójście „ciałem” za ciosem, tak zalecane w europejskim boksie, w kung fu jest największym błędem, bo wiąże się z utratą równowagi. Nie chodzi tylko o dosłowną równowagę, ale i o jej wyższą formę: harmonię. Jeśli, na przykład, prawa ręka uderza w przód z dłonią skierowaną do góry, to lewa musi iść w tył z dłonią w dół. Oczywiście można drugą ręką zrobić co innego, i taka kombinacja da się wykonać, ale to nie będzie już kung fu. Oglądani na filmach aktorzy, tacy jak Bruce Lee, Chak Noris, Cloth Wandam i inni, nie stosują się do tych reguł i wykonywana przez nich technika ma tyle samo związku z autentyczną sztuką wojenną wschodu, co ów ryż z farfoclami z chińską kuchnią. Wschodnie techniki łączą oni po zachodniemu, bo wymogi walki filmowej są zupełnie inne niż prawdziwej. Naprawdę groźna technika wygląda nieefektownie. Unika się skoków, kopnięcia wykonuje się nisko i do filmu to się nie nadaje.
Spośród znanych aktorów ćwiczyli kung fu: Bruce Lee (dość krótko, nie prawda, że był mistrzem z Hong Kongu. Mieszkał w USA i takie miał obywatelstwo), Lee Marwin, Stewe Mc’Quin, Charles Bronson i John Saxon (partner Bruce’a Lee z filmu „Wejście smoka”). Ten ostatni potrafi naprawdę dużo i technicznie jest znacznie lepszy od Bruce’a Lee. Większość dzisiejszych walczących aktorów zachodnich to kickboxerzy (Bob Wall, Chak Noris, Cloth Wandam). To już z kung fu nie ma kompletnie nic wspólnego. Chińczycy do kiskboxingu, podobnie jak do boksu, odnoszą się z głęboką pogardą.
Jest jeszcze jeden zupełnie u nas nieznany aspekt chińskiej sztuki walki: strategia. To cały osobny rozległy temat. Innym aspektem są wynalazki w dziedzinie uzbrojenia, w tym proch i broń palna zarówno lufowa jak i rakietowa, oraz wynalazki z dziedziny kwatermistrzostwa, w tym stworzone na potrzeby wojska najstarsze metody konserwacji żywności, jak obważanki (suszone pieczywo nanizane na sznurek, które żołnierz nosił na szyi), makaron, kostki rosołowe i preparowany ryż.
Ale to już tematy na kilka osobnych artykułów.
Krzysztof Łoziński
klozinski@poczta.onet.pl
Artykuł pochodzi ze strony internetowej www.kontrateksty.pl.